Norweskie klimaty, czyli Perkoz na północy

Skandynawia | 4 komentarzy

W tym tygodniu zapraszam Was do lektury artykułu Marcina, który jest wielkim miłośnikiem Skandynawii i opisał nam swoją ostatnią wyprawę do Norwegii.

Pod koniec sierpnia wybraliśmy się w trójkę do Norwegii. Tym razem samochodem i bez rowerów. Chcieliśmy odwiedzić najpopularniejsze, ale i łatwo dostępne miejsca w tym kraju.
Podróż rozpoczęliśmy na promie. Sama Szwecja była państwem tranzytowym. Dzień zaczęliśmy od zwiedzenia Ales Stenar w Kåseberdze, potem ruszyliśmy prosto na północ. Naszym pierwszym celem były dwie atrakcje zlokalizowane nad Lysefjordem- Preikestolen i Kjeragbolten. Zanim tam dojechaliśmy, po drodze czekał nas przejazd przez Oslo – przejechaliśmy je nocą w deszczu. W mojej ocenie to trudne miasto – oprócz wielu remontów i objazdów – wiadukty, ronda oraz najdłuższy tunel, jakim miałem okazję jechać. Nawet GPS głupiał momentami.
Problemem dla obcokrajowców odwiedzających Norwegię samochodem jest system opłat za przejazdy – obowiązuje on nie tylko w niektórych miastach czy tunelach, ale czasem na drogach w interiorze, między wioskami. W takich przypadkach kierowca nie ma alternatywy zjazdu na inną drogę – pojawia się biała tablica informacyjna i czytnik skanuje tablicę rejestracyjną. Nie ma wyboru, trzeba zapłacić. Póki co, czekamy już miesiąc na przesyłkę pocztową. Może jednak nie przyjdzie?

Naszym pierwszym celem był Preikestolen. Auto zostawiliśmy na pobliskim parkingu, gdzie po przepakowaniu ruszyliśmy pod górę z założeniem noclegu na dziko – namioty rozbiliśmy na niełatwo znalezionej płaskiej, niezbyt podmokłej powierzchni. Rano, idąc w lekkim deszczu, natknęliśmy się już na kilka osób, spotkaliśmy również nocujących na szlaku. Samą ambonę, którą miałem już okazję odwiedzić sześć lat temu, mieliśmy niemal dla siebie. Fiord, jak i góry, sprawiają wspaniałe wrażenie – monumentalizm i przestrzeń – zupełnie inne, niż znane nam polskie klimaty. Schodząc mijaliśmy sporo turystów idących w górę. To ogólnodostępna atrakcja, wymagająca jednak odpowiednich butów, o czym nie każdy zdawał się wiedzieć.
Następny na liście był Kjeragbolten po drugiej stronie fiordu- dostaliśmy się tam tego samego dnia, przepływając promem przez Lysefjord w osadzie Oanes. Samo wejście na masyw Kjeragu, zupełnie inne, niż na Kazalnicę, zajęło nam trochę więcej czasu. Wystartowaliśmy z obowiązkowego parkingu (w cenie 200 nok), cała trasa prowadziła po skałach, prawie połowa w górę. Miejscami z łańcuchami, zaś dalej już niemal płasko. I deszczowo. Gdzieniegdzie znajdowały się szczeliny, teraz widoczne, lecz, gdy byłem tam kilka lat temu w czerwcu – góry pokrywał śnieg, co może być niebezpieczne.
Na całym odcinku (zresztą nie tylko tam) znajduje się sporo poustawianych przez turystów piramidek z kamieni. Jak się dowiedziałem, robi się to po to, aby tu wrócić. Poprzednim razem też ustawiłem swoją piramidkę i po sześciu latach pojawiłem się tu znowu.
Do kamienia dostaliśmy się małym wąwozem zawalonym skałami, po bokach spływały pionowo strumienie, nadając temu miejscu aurę tajemniczości – wilgoć, mgła, zbliżająca się przepaść…. Na kamień wskoczyłem nie patrząc w dół. Choć to popularne miejsce, w czasie deszczu, czy wiatru nie polecam nań wskakiwać – moment nieuwagi i kilometr lotu w dół.
Gdy wracaliśmy pojawiło się słońce, a wraz z nim ogromna tęcza z początkiem i końcem w dolinie. Magia.
Następnym celem był Trolltunga, kolejne dziesiątki kilometrów dalej na północ.
A po drodze owce, skały i dramatyczne ograniczenia prędkości. Oraz śnieg. No właśnie, prędkość poza tzw. terenem zabudowanym ograniczona jest do 80 km/h. Tempomat jak najbardziej pożądany. I wskazany. Bo sama jazda, prócz drogiego paliwa, może sporo kosztować. Radary stacjonarne ustawione są co jakiś czas i fotografują każde przejeżdżające auto. Raz nawet trafiłem na radar przenośny – uratował nas wspomniany tempomat.
A noclegi? Kilkukrotnie rozbijaliśmy się nad fiordami, gdzie plaże są kamieniste lub skalne, udawało nam się wykąpać, choć było już zimno (koniec sierpnia, przypominam). Na trasie wyszukiwaliśmy bezpłatnych parkingów przydrożnych z wiatką lub stolikami, chętnie z toaletami.
Jedziemy sobie coraz wyżej, lekko pada, aż tu nagle śnieg – w południowej Norwegii, w sierpniu (!); przerwa na zdjęcia i jedziemy dalej.
Przed dojazdem do Hardangerfjord, nad którym znajduje się Język Trolla, mijamy ogromny wodospad Låtefossen: dwa strumienie lecące w dół łączą się w małym jeziorze przy samej drodze zmieniając się w rzekę. Przerwa na zdjęcia w mgiełce wodnej i jedziemy dalej.
Dzień zdobycia Trolltungi zaczynamy pobudką o 5 rano, mijamy miasteczko Odda i o 6.38 wjeżdżamy na jedyny parking, zajmując przedostatnie miejsce i płacąc kolejne 200 koron. Przed nami kilkukilometrowa trasa serpentynami w górę, a potem już tylko szlak – skały, kamienie, błocko i strumyki. Oraz azjatyckie wycieczki. I nie tylko azjatyckie. A na szlaku popularne nocowanie pod namiotami na dziko. Po drodze domki ratowników i klasycznie piramidy z kamieni. Cel po 14 km marszu osiągnięty. Ale to nie koniec – kolejka do zdjęcia na Języku Trolla to kilkadziesiąt osób i 1.20 h czekania. Nadchodzi moja kolej, poproszony przypadkowy Hiszpan robi mi zdjęcie i wracam 14 km w dół. Wodą ze strumienia napełniam manierkę. Jest pięknie.

Nasza Norwegia to Telemark, kraina owiec. Jazda pięknymi przestrzeniami, jakże innymi, niż nasze tereny słowiańskie. Wyobraźcie sobie – góry, mokradła, pagóry, kamienie, skały, gdzieniegdzie domki oraz owce. Owce są wszędzie. Cała kraina pokryta jest owcami. Co kilkadziesiąt kilometrów widzimy tablice drogowe ostrzegające przed owcami. Owce stoją, chodzą, trawę skubią, dzwonią dzwoneczkami i gadają. Owce w stadach, małych grupach, rzadziej pojedynczo (podpowiedź dla turystów: owce lubią fistaszki).
Norwegia to na pewno Wyspy Owcze. Kilka razy zdarzyło nam się jechać nocą po ciemku – skały, zakręty, prędkość mniejsza, niż dozwolone 80, a tu nagle leży sobie owca w poprzek drogi i nie przejmuje się zupełnie niczym. Należy być ostrożnym.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy wodospad Vøringfossen – piękne, miejsce, z którego uczyniono atrakcje turystyczną, instalując platformę widokową nad przepaścią. Huk wody, ogrom przestrzeni, siła przyrody – niesamowite.
Pozostała nam podróż powrotna przez Szwecję, gdzie bardziej ludzkie przepisy drogowe pozwoliły w rozsądnym czasie wrócić na prom. Wracając zmieniliśmy trochę trasę, by uniknąć płatnych dróg w okolicy Göteborga – wybraliśmy drogę między jeziorami Wener i Wetter.
Wyprawa do Norwegii autem to wysoki koszt – oprócz droższego paliwa – wspomniane opłaty za przejazd, parkingi, czy promy, których niekiedy nie da się uniknąć, a także droższe jedzenie – nie wszystko można zabrać z Polski. I z tym trzeba się w Skandynawii liczyć. Jednak dobrze zaplanowana i przygotowana wycieczka zminimalizuje wydatki. A przeżycia i widoki na pewno to zrekompensują.

Tekst i zdjęcia: Marcin Górski (Perkoz)