Uciekając przed deszczem, czyli rowerem wzdłuż wybrzeża

Polska | 3 komentarzy

Mniej więcej rok temu poznaliście Marysię, która wybrała się rowerem do Skandynawii i pięknie nam o tym opowiedziała w artykule Dziewczyna, rower i niebieski motyl
Tym razem postanowiła zapakować sakwy, rower i poznać nasze polskie wybrzeże. Po powrocie podzieliła się z nami wrażeniami z wyprawy i tak oto powstał artykuł, do lektury którego gorąco Was zachęcam! Żeby nie było, jak w tym powiedzeniu: Cudze chwalicie, a swego nie znacie…;)

Jadąc pociągiem do Świnoujścia czułam ekscytację, przez którą przebijał się niepokój. O dziwo był on większy niż w ubiegłym roku, kiedy płynęłam promem Stena Line do Karlskrony, gdzie rozpoczynałam swoją pierwszą wyprawę rowerową. Tegoroczny plan podróży zakładał, że w 6 dni dojadę ze Świnoujścia do Krynicy Morskiej zahaczając o Hel, a siódmego dnia na deser będą Piaski. Moim głównym celem było przejechanie trasy „od granicy do granicy” wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego, kierując się europejską trasą rowerową R10. Siedząc w pociągu wiedziałam też, że tamten dzień jest ostatnim upalnym sierpniowym dniem przed zapowiadanymi przelotnymi burzami i deszczem. Oby nie padało, oby nie padało… z resztą powinnam dać sobie radę. Mając doświadczenie w wyjazdach rowerowych udoskonaliłam swoją technikę przygotowywania do wyprawy: pakowanie w jednokomorowe sakwy ułatwiają organizery walizkowe, ograniczona waga bagażu, mapa trasy R10 ściągnięta na telefon, plan trasy opracowany, rower po przeglądzie, głowa naszykowana – można jechać. Teraz kiedy jestem już po, śmiało mogę powiedzieć, że i tak zdobyłam kolejny „poziom zaawansowania” – wróciłam cała i zdrowa, a mój rower z dwiema wymienionymi szprychami w tylnym kole i wymienionym prawym pedałem. Obawy o spore dystanse dzienne okazały się całkowicie zbędne. Przyznaję, że miałam niesamowite szczęście z pogodą podczas tego wyjazdu. Utwierdziłam się również w przekonaniu, że Polska to piękny kraj i mamy tu naprawdę wiele do zobaczenia!


Wiele razy słysząc o nadmorskich miejscowościach, myślałam sobie, że z pewnością kiedyś pojadę do Świnoujścia, zobaczę Mielno, Ustkę, Darłowo czy Międzyzdroje. W sumie wystarczyło wziąć rower i znaleźć trochę czasu.
Zobaczyłam prawie wszystkie latarnie ze Szlaku Latarni Morskich, które w pewnym momencie zaczęły być moimi trofeami za osiągnięcie punktu kontrolnego. Łączny dystans, jaki pokonałam podczas całego wyjazdu to prawie 850 km. Swoją przygodę rozpoczęłam od zwiedzania wyspy Uznam po stronie niemieckiej, gdzie odwiedziłam min. Ahlbeck, Koserow, Zinnowitz i Peenemünde.

Pierwszy dzień nowej, pięknej przygody powinien być lekki, łatwy i przyjemny (żeby przypadkiem się nie zrazić). Wjazdy i zjazdy za Międzyzdrojami. „Już niedługo koniec!” – krzyknęła do mnie jakaś pani wesoło zjeżdżając z górki, którą właśnie pokonywałam. Zasłużony odpoczynek umilił mi rowerowy podróżnik z Niemiec, częstując mnie kawą i pogawędką o podróżach rowerowych. Przyjemne było też spotkanie ze Shrekiem z Niechorza, który zbierał pieniądze na pierścionek dla swojej Fiony (mam nadzieję, że się udało!). Pierwsza setka zaliczona – dojechałam do Dźwirzyna. Jakoś szybko poszło. Ucieszyłam się kiedy pani z pensjonatu powiedziała „Dobrze, że pani dzisiaj przyjechała, bo wczoraj tu lało cały dzień i była burza”.

Kolejnego dnia wystartowałam o godz. 7.20 i przejechałam 116 km. To dzień, którego nie zapomnę. Byłam w swoim rowerowym królestwie – prawie cały czas ścieżka rowerowa i do tego widoki, które powodowały u mnie wewnętrzne wow! Morze, słońce, rower i ja! Zachwyciłam się ścieżką pieszo-rowerową prowadzącą przez Ekopark Wschodni. Jazda po betonowych płytach, gdzie po lewej był Bałtyk, a po prawej jezioro Jamno, była najprzyjemniejszym odcinkiem tego dnia. Towarzyszyło mi piękne niebo. W Rzepakowie udało mi się odwiedzić „serwis rowerowy”, gdzie musiałam wymienić prawy pedał, gdyż zaczął odmawiać posłuszeństwa…

Czy wiecie, że czasem zwykły znak drogowy np. z napisem „Jarosławiec” potrafi wywołać u rowerzysty ogromną radość? Tuż przed metą urządziłam sobie półgodzinny odpoczynek przy latarni, podczas którego zachwycałam się jej wyjątkowością. Z powodu remontu „ubrana” była w rusztowanie. To był zdecydowanie „ten dzień”, zwłaszcza, że pani z pensjonatu przywitała mnie słowami „Bardzo pani zmokła? Dopiero co przestało padać!”.
Dzień trzeci – to jego obawiałam się najbardziej. Jechać dookoła ok. 130km, jechać przez słynne bagna za Klukami, czy jechać plażą? W podjęciu decyzji ostatecznie pomogła mi latarnia w Czołpinie, z której można podziwiać niesamowitą panoramę! Chcąc zrobić zdjęcie roweru na tle latarni, wdrapałam się z nim pod wysoką wieżę i przy okazji stwierdziłam, że plażą do Łeby jest już bardzo blisko. Radość z jazdy tuż obok fal minęła po kilku kilometrach, kiedy niebo za moimi plecami stawało się coraz ciemniejsze. I choć ta ucieczka przed goniącymi mnie chmurami z deszczem nieźle dała mi w kość, to wyścig wygrałam! Wygrałam, bo wiatr zmienił kierunek – na szczęście. Satysfakcja ze zdjęcia, na którym jest mój rower i znak „Wydma Łącka” – bezcenna.

Poranek kolejnego dnia przywitał mnie deszczem, chwilę po tym jak wyruszyłam. Kiedyś to musiało nastąpić. Przejechałam kilkaset metrów i  musiałam się zatrzymać. Rower wymagał serwisu, bo z dwiema połamanymi szprychami w tylnym kole nie da się jechać. Kurtyna. Teraz trochę się z tego śmieję, ale wtedy naprawdę nie było mi wesoło. Doświadczenie sprzed dwóch dni podpowiedziało mi, aby zadawać pytanie zaczynające się od słów: „Może ma pan jakiś rower, z którego da się przełożyć… [tu trzeba wstawić odpowiednie słowo, które opisuje część do wymiany w naszym rowerze – u mnie tym razem były to szprychy]?”
Kilka godzin później, kiedy naprawa roweru dobiegała końca, zaczęło się rozpogadzać, a deszcz przestał padać. Zdjęcie zrobione przy wejściu na plażę w Lubiatowie stało się moim ulubionym z tego wyjazdu, a w Dębkach znowu poczułam się jakbym dostała ulubiony prezent – piękne niebo, morze i rower! Nagle znikąd pojawiła się ulewa, którą podziwiałam już przez okno pensjonatu. Zameldowałam się 30 minut wcześniej. Konsternacja.

Kolejny dzień zapowiadał się pogodnie. Taki też nastał u mnie nastrój. Byłam już prawie „w domu”. Dojechałam na Hel! Przejechanie ścieżki rowerowej prowadzącej na „początek Polski” powinno być obowiązkiem każdego, kto posiada umiejętność jazdy na rowerze! Trasa lekka, łatwa i przyjemna – idealna na pierwszy dzień nowej, pięknej przygody (żeby przypadkiem się nie zrazić). Zatoka Pucka jest jednym z fajniejszych odcinków rowerowych pod względem widokowym. Co prawda jazda po płytach w Rezerwacie Beka powoduje lekkie drgawki, ale pozwala na chwilę wkroczyć do innego świata. Przypadkowo wkroczyłam też na plan filmowy w Osadzie Łowców Fok. Tak więc oczekujcie mnie na ekranach polskich kin i koniecznie dajcie znać, w jakim filmie zagrałam! Smak śledzi w sosie koperkowym zjedzonych w Rewie pamiętam do dziś. Przystanek Gdynia. Brak zachmurzenia, brak deszczu.
Molo w Orłowie jest miejscem, które zawsze odwiedzam, kiedy jestem w okolicy. Uwielbiam robić tam „pocztówkowe” zdjęcia. Pamiętam, jak kilka lat temu pierwszy raz zabrałam rower nad morze. Jechałam wtedy z Gdańska do Krynicy Morskiej – byłam z siebie dumna, bo mogłam zrobić zdjęcia roweru: na plaży, z kilkoma nadmorskimi znakami miejscowości i ze szlabanem granicznym za Piaskami. Tym razem będąc w podobnej sytuacji, miałam na liczniku już ponad 700 km. Trochę sobie zaimponowałam.

Dzień siódmy, dzień odpoczynku. Deser. Po kilkunastu kilometrach jazdy zobaczyłam biało-czerwony szlaban. Nawet teraz się uśmiecham, jak sobie o nim przypominam. Przeprowadziłam rower na plażę. Zrobiłam pełną dokumentację fotograficzną: zdjęcie znaku „STOP”; zdjęcie znaku „STOP” z rowerem, znak „STOP”, rower i ja; znak „STOP” i ja; oczywiście w kombinacji: poziomo, pionowo i skos. Dojechałam! Dotarło to do mnie dopiero po kilkunastu minutach. Nigdy nie zapomnę żartobliwego pytania, które jest dla mnie kwintesencją tej wyprawy:
„Może pani mi powie, co jest takiego niesamowitego w znaku „STOP”, że wszyscy chcą robić sobie z nim zdjęcie?

Zdj. główne: Maria Szostak


  • Adam says:

    Podczas wycieczek rowerowych jakie uprawiałem doszedłem do wniosku, że muszę zawsze mieć ze sobą 4 rzeczy. 1 to komórka, 2 to pieniądze i 3 to klucze rowerowe i niezbędne podstawowe elementy do regulacji czy rozkręcenia i skręcenia roweru. 4 to to, co zapewni mi ponownie powietrze w dętkach czyli albo nowe dętki albo łaty albo płyny do łatania a najlepiej dwie metody na raz. Bez tego obecnie się nigdzie nie rusza, inne rzeczy to już dowolne moduły w zależności od rodzaju wyprawy.

  • Thomas says:

    Świetny artykuł i bardzo ciekawa historia. 😀 Pozdrawiam!

  • Marek says:

    Eh … Dzielna Ty … 🙂