
Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej!
Tym razem w trochę innej konwencji. O moim ukochanym mieście oczami Pani Zofii Gajewskiej z domu Ossowskiej, która jest rodowitą gdynianką. Pani Zofia urodziła się w 1934 roku.
Magdalena Śliżewska: Dla kogoś, kto spędził w Gdyni 83 lata, które zmiany zachodzące w tym mieście są lub były najbardziej uderzające?
Zofia Gajewska: Ostatnie czasy i lata 70. W tamtym czasie powstało bardzo dużo dzielnic, takich jak Obłuże, Karwiny, Dąbrówka chyba. No i lata po 1989, ale to już całkiem inne czasy. Teraz jest zupełnie inny styl i standard, wtedy to były blokowiska z betonu, szybko budowane, bo był straszny głód mieszkaniowy. Kiedyś czekało się na mieszkanie kilka lat, potem już kilkadziesiąt. Moja starsza córka np. miała czekać aż 30 lat.
MŚ: To zapotrzebowanie na mieszkania wiązało się z tym, że do Gdyni zaczęło napływać coraz więcej ludzi?
ZG: No to też, ale ogólnie ludzie gnieździli się na kilku metrach. Poza tym pożyczki pobrane w latach 70 przez rząd wywołały ten bum, budowano byle jak, ale dużo. Wtedy właśnie powstały całe dzielnice. Kiedy pracowałam w Stoczni imienia Komuny Paryskiej w Gdyni, większość pań ze mną współpracujących mieszkała w poniemieckich barakach, a potem właśnie przeprowadzała się na Obłuże.
MŚ: W czasie okupacji była pani wprawdzie dzieckiem, ale czy mimo tego coś utkwiło pani w pamięci z tamtego okresu?
ZG: Oczywiście. Straszne, niedobre wspomnienia. Szybko dojrzewałam, tak nad wiek. W ciągu paru tygodni, miesięcy musiałam się nauczyć niemieckiego, bo wiedziałam, że moi rodzice będą zagrożeni. Z momentem wyjścia na klatkę schodową nie wolno już było mówić po polsku, a na ulicy w ogóle. Moi rodzice znali niemiecki z czasów zaboru, bo tutaj mieszkali. Wychowywałam się z najmłodszą siostrą mojej mamy, która była tylko o 3 lata ode mnie starsza. Więc kiedy ja miałam 5 lat, ona miała 8 i wtedy jeszcze zupełnie nie znałyśmy niemieckiego, ani słowa. I to właśnie spowodowało, że musiałyśmy w przyśpieszonym tempie się go nauczyć.
Starsi Niemcy, którzy mieszkali w tamtym okresie w Gdyni rozumieli, że nam się dzieje krzywda, moja mama często z nimi rozmawiała. Byli normalnymi ludźmi, ale jednak Niemcami…
Najgorzej wspominam front w 1945. Przez 6 tygodni musieliśmy mieszkać w piwnicy.
MŚ: Uczyłyście się niemieckiego w domu od rodziców?
ZG: Nie, nie. Na podwórku, od przyjezdnych, różnie. U nas w domu nigdy nie mówiło się po niemiecku. Moment wyjścia na ulicę był sygnałem, że trzeba się przestawić na ten język.
MŚ: Trudna to była nauka?
ZG: Zaczęło się od prostych słówek, pytań. O chleb, o masło, a potem już poszło. Dalej była szkoła z obowiązkowym niemieckim. Zresztą dzieci szybko się uczą i wszystko łapią.
Po wojnie nie używałam tego języka przez ponad 20 lat. Strasznie go nienawidziłam. Dopiero po latach podróżując, głównie do byłego NRD, razem z moim mężem, który był działaczem sportowym, a który kompletnie nie znał niemieckiego, zmuszona zostałam do roli tłumaczki.
W czasie wojny np. w Warszawie nie było przymusu mówienia po niemiecku, u nas było inaczej.
MŚ: Z uwagi na pani liczne podróże, miała pani kiedyś pokusę, żeby zamieszkać gdzie indziej, może trochę uciec od tych wojennych wspomnień?
ZG: Nigdy, przenigdy! Zawsze Gdynia była dla mnie najładniejsza, taka przestrzenna. Poza tym tutaj się urodziłam, moja mama stąd pochodziła. Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej, a za granicą to już w ogóle. Też są na świecie piękne rzeczy, warte zobaczenia, ale to na chwilę, na pewno nie na stałe.
Ja w ogóle jestem przywiązana do centrum Gdyni. Wcześniej mieszkaliśmy na ulicy Starowiejskiej, tutaj się uczyłam, miałam przyjaciół. Teraz zresztą mieszkam na Wzgórzu Maksymiliana.
MŚ: Właśnie, przyjaciele. Zgodzi się pani ze mną, że przyjaźnie czy związki zawierane w czasach pani młodości, mimo niesprzyjających okoliczności, a może właśnie z ich powodu były oparte na zupełnie innych fundamentach, niż współcześnie?
ZG: Chyba tak. Nie było takich tendencji materialistycznych, jak obecnie. Nikt nie rywalizował ze sobą o ciuchy czy jakieś inne rzeczy. Chodziliśmy w ubraniach szytych dosłownie z byle czego, przerabianych setki razy. Nikt nie zwracał uwagi na strój. Byliśmy po prostu szczęśliwi, że przeżyliśmy wojnę.
Do tej pory spotykam się ze swoimi koleżankami z klasy maturalnej. Umawiamy się w kawiarni i gadamy, śmiejemy się, zachowujemy się, jakbyśmy znowu miały po 18 lat. Za dużo przeżyłyśmy i to było wartością samą w sobie. Trauma potrafi jednoczyć ludzi.
MŚ: Kiedy się pani ostatni raz kąpała w Bałtyku?
ZG: Oj dawno, ze względu na zdrowie i wiek. Ale jako dziecko bezustannie. Mieszkaliśmy blisko morza, więc latem całe podwórko szło na plaże. Nie było w Gdyni jeszcze tylu turystów, statków, woda była inna.
MŚ: A zgodzi się pani z twierdzeniem, że Gdynia to okno na świat?
ZG: Oczywiście, choć czasy się bardzo zmieniły.
MŚ: Ale zmiany są przecież konieczne, nie da się ich zatrzymać, nawet byłoby to niewskazane…
ZG: Zmiany tak, ale mądre. Bo ze wszystkim można przecież przesadzić.
MŚ: Dziękuję, że zechciała się pani podzielić ze mną swoimi wspomnieniami.
Zdj. główne: Hala Targowa w Gdyni, lata 1938-39, Fot. ze zbiorów Muzeum Miasta